20 grudnia 2005, 14:20
w sumie, to nie jest oje miasto, to tylko miejsce w ktorym mieszkam, w ktorym stoi moj dom. jestem tu juz ponad 3 lata, a znam 10 osob na krzyz, z czego polowe na przyslowiowe "czesc". poza tym nie ma tu nic do roboty. sklepy zamykaja o 17, dwie pizzerie sa przynajmniej raz na miesiac zamkniete z niewiadomego powodu... nie ma kina, klubu, chocby parku. moim jedynym zajeciem ostatnio jest uchylanie sie przed sniegowymi kulami od ziomali z dreadami. to tez zaciskanie zebow, zeby przejsc z obojetna mina obok gimnazjalistow rzucajacych przykrymi uwagami. tutaj na pewno nie ma tolerancji, choc tyle sie o niej mowi. wystarczy ze nie pasujesz do ogolnego modelu spoleczenstwa i juz po tobie. a wcale nie jest milo slyszec za plecami rechot, czy poczuc zimny snieg za kolnierzem... wiec nie dziwcie sie, ze nic mnie tu nie trzyma. nie miejcie pretensji, ze lepiej sie czuje w duzym miescie, w ktorym pozostaje anonimowa posrod setek subkultur i dziwactw. nie dziwcie sie ze uciekam tam gdzie mnie kochaja i akceptuja.
w domu tez bywa roznie ostatnio. kiedy poprawiaja sie stosunki z jednym, wszystko rozpada sie z drugim. kiedy znalazlam wspolny jezyk z siostra, nie idzie sie porozumiec z mama. ciezko jej uwierzyc, kiedy mowi ze mnie lubi, akceptuje, a zaraz potem dostaje zrypy za wszystko. szkoda, ze tato sie nie moze okreslic... kiedy dyskutuje (lub kloce sie) z mama przy nim, zawsze trzyma jej strone, utwierdza ja w przekonaniu, ze ma racje, a to ja jestem niedobra i robie zle. a kiedy zostajemy sami mowi "wiesz jaka mama jest..." wiem. ale przydalby mi sie ktos, kto by mnie wspomogl, poparl...
na szczescie jest taki ktos... kilkadziesiat kilometrow ode mnie jest, wspiera mnie, kocha i opiekuje sie mna w trudnych chwilach... rozumie mnie i zawsze znajdzie dla mnie czas... a przede wszystkim obiecuje, ze kiedys przyjdzie po mnie i zabierze mnie stad. a ja mu wierze i to oczekiwanie na niego dodaje mi sil. w koncu wciaz tu jeszcze jestem, zyje w tym miescie, wracam do tego domu codziennie...